Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jak naprawdę wygląda sytuacja na granicy z Białorusią? Mieszkańcy pogranicza czują się tam coraz bezpieczniej

Martyna Tochwin
Martyna Tochwin
Janina Plewa w Białowieży sprzedaje rękodzieło. - Dziękuję służbom - mów
Janina Plewa w Białowieży sprzedaje rękodzieło. - Dziękuję służbom - mów m. tochwin
Film Agnieszki Holland „Zielona granica” odbił się głośnym echem w całej Polsce. Jedni widzą w nim paszkwil na służby mundurowe, inni ronią łzy nad losem wędrujących przez puszczę migrantów. A jak naprawdę wygląda sytuacja na granicy? Opowiadają mieszkańcy okolicznych miejscowości

Białowieża, stąd do granicy z Białorusią zaledwie 4 km. Na placu przed wejściem do Białowieskiego Parku Narodowego - w sezonie tętniącego życiem - pod koniec września dużego ruchu już nie ma. Pojedynczy turyści, kilka otwartych straganów z rękodziełem. Przy jednym z nich spotykamy Janinę Plewę. Mieszka ona w oddalonej o 17 km Hajnówce, w Białowieży zaś sprzedaje swoje koronkowe arcydzieła.

- Teraz jest tu o niebo bezpieczniej, bez porównania - przekonuje. - Przy samej białoruskiej granicy mieszka wielu staruszków, którzy samotnie dożywają. Oni byli tym wszystkim przerażeni, bo jak samotny starszy człowiek się obroni? A jak zaporę postawili i wojsko tu jest, to oni już czują się bezpiecznie. Bo teraz to i mniej tych migrantów przechodzi. Ja sama mieszkam na osiedlu niedaleko lasu i nieraz wcześniej widywałam, jak wędrowali pod oknami. Teraz to się już nie zdarza - mówi.

I dodaje, że przyjeżdżający z innych regionów kraju turyści nieraz ją pytali, czy nie boi się tu mieszkać.

- A ja zawsze mówię, że nie, bo czego mamy się bać, skoro tyle wojska jest dookoła - tłumaczy.

Film „Zielona granica”, o którym od tygodnia jest głośno w mediach, zna tylko z fragmentów pokazywanych w telewizji. I - jak mówi - tyle jej wystarczy, nie zamierza iść do kina. Dodaje, że złość na reżyserkę miesza się u niej ze współczuciem dla obrońców granicy.

- Migranci mieli pieniądze i zapłacili, żeby tu się dostać, a teraz Białorusini im jeść nie dają i wypychają do nas. A z nas durnia się robi, że to my ich źle traktujemy. Nikt tu im krzywdy nie robi. Ja na własne oczy widziałam, jak nasze służby im pomagają. Jak leżałam w szpitalu w Hajnówce, to wielu migrantów było na salach. Mieli opiekę, lekarstwa, wszystko, co trzeba. I na ginekologii kobiety leżały. My, Polacy, dbaliśmy o nich tak, jak trzeba było. Mundurowi nieraz ich ratowali, wyciągali z bagien, sami się przy tym narażając. Oni po całych nocach tej granicy pilnują. W jakim oni muszą być stresie, żebyśmy my mogli spokojnie spać w swoich łóżkach? Im należy się szacunek - mówi rozemocjonowana.

Nie ukrywa swojej wdzięczności wobec żołnierzy i funkcjonariuszy Straży Granicznej. Bo dzięki nim nie czuje zagrożenia.

- W tamtym roku to wojsko często chodziło tutaj po placu. Patrolowali, przychodzili na obiady. Sympatyczne chłopaki, uśmiechali się do nas. Nikt się ich nie bał, a przecież z karabinami chodzili - dodaje.

Kilkanaście metrów od straganu pani Janiny starszy mężczyzna handluje drewnianymi pamiątkami. Na hasło „granica” tylko wzrusza ramionami. Odmawia rozmowy. - My chcemy tylko świętego spokoju. Tylko tyle i aż tyle.

Żywioł nie do zatrzymania

Usnarz Górny to wieś niemal na końcu świata. Cicha, spokojna, jej mieszkańcy zaporę mają dosłownie za płotem. To wieś - symbol. W sierpniu 2021 roku przez kilka tygodni koczowała tam prawie 30-osobowa grupa obcokrajowców. Polska Straż Graniczna nie pozwalała im wejść na terytorium naszego kraju, a strona białoruska zabraniała im się wycofać. To był symboliczny początek kryzysu migracyjnego.

- Ja to wszystko widziałem na własne oczy, od samego początku - mówi mieszkaniec Usnarza Górnego Henryk Ejsmont. - Nasze wojsko i Straż Graniczna ciężko tu pracują. Grzeczni są, inteligentni, a nie jakieś zbóje. Obok mnie był ich posterunek. Zimą, gdy nie było jeszcze płotu, ani tej drogi technicznej wzdłuż granicy, to było takie błoto, że nie mogli tam dojechać. To oni wtedy 1,5 kilometra z workami z węglem na plecach chodzili, żeby opał zapewnić i przy granicy się ogrzać. Czy ludzie zdają sobie sprawę, jak oni ciężką mają tę służbę? Jakież to dzielne chłopaki są!

Henryk Ejsmont mówi, że wojna hybrydowa, którą rozpętał reżim Łukaszenki i Putina, nieodwracalnie zmieniła życie przy granicy. Nie tylko samych mieszkańców, ale też funkcjonariuszy SG.

- Zanim nie wybuchła ta wojna, to nasi razem z Białorusinami patrolowali granicę. Wspólnie, bo nie było między nimi wrogości. Dopiero jak Putin namieszał, to zaczęły się kłopoty - tłumaczy. I ciągnie dalej: - My miejscowi to z żołnierzami znamy się już na wylot. Zawsze sobie porozmawiamy, miło, uprzejmie. Wszyscy tu są za wojakami. Zresztą, jak nie być? My tu jesteśmy pewni, że gdyby nie płot na granicy, to nas już by nie było. Zalaliby nas migranci, a Putin dawno już by tu wszedł.

Pan Henryk nie ukrywa, że w ciągu ostatnich dwóch lat widział tu wiele. Także rannych polskich żołnierzy i funkcjonariuszy SG.

- Bo rzucali w naszych kamieniami, gałęziami, tak mocno, że niektórym aż krew leciała. Nieraz tu ambulans przyjeżdżał i zabierał rannych do Białegostoku. Potem wracali z opatrunkami, poobijani i znów stawali na służbę.

Przed swoim domem często widział migrantów. Najwięcej w listopadzie 2021 roku, gdy szli wzdłuż granicy w kierunku Kuźnicy, aby szturmować przejście graniczne. A kilkuosobowe grupki nieraz kręciły się wokół jego obejścia.

- Przy stodole ich widziałem. Szli, jeszcze wtedy z kobietami i dziećmi. Z plecakami, zmęczeni, głodni, wycieńczeni. A śladów po sobie ile zostawili! Plecaki, ładowarki do telefonów, buty, nawet eleganckie na obcasach, ubrania, opakowania po jedzeniu. Wszystkiego było pełno. Człowiek nie chciał tego podnosić z ziemi, bo nie wiadomo, co i od kogo, a mówią, że różne rzeczy można było tam znaleźć. Słyszałem od znajomego, że jeden rolnik spod Michałowa, który wybrał się na swoje pole, znalazł kurtkę po migrancie, a w kieszeni było 600 euro - opowiada.

I choć przyznaje, że tak po ludzku szkoda mu tych migrantów, to uważa, że nie wolno ich wszystkich tu wpuszczać.

- Szkoda ich, bo to żywe, ale z drugiej strony, to żywioł. Jakbyśmy ich wpuścili, to byliby nie do opanowania. Oni są jak nawała, nie do zatrzymania. Zresztą, mówią, że ci migranci tacy biedni, a to nie jest prawda. Mają drogie ubrania, markowe buty, na palcach sygnety. Zresztą, musieli zapłacić po 3 tysiące dolarów za przyjazd na granicę. Ja całe życie pracowałem uczciwie i nigdy takich pieniędzy nie miałem. A oni mieli. I ja mam ich żałować? Nikt ich tu nie zapraszał. Czego oni się tutaj pchają? Sami sobie robią biedę.

Ludzie unikają konfrontacji

Niecałe 10 km od Usnarza leżą Krynki. Małe, na co dzień senne miasteczko. Ulicami przemykają tu pojedynczy ludzie. Nie są zbyt chętni do dłuższej rozmowy. Tak jak pan Jarek, którego spotykamy, gdy z zakupami wraca do domu.

- Chwilę porozmawiać możemy, ale bez nazwiska i zdjęcia! - uprzedza.

Film „Zielona granica”, tak jak większość mieszkańców pogranicza, zna tylko z emitowanych w telewizji fragmentów. Dodaje jednak, że chętnie by go obejrzał, ale - jak mówi - na miejscowe kino liczyć nie można, a wyjazd na seans do Białegostoku to dla niego zbyt duża wyprawa.

- Ten film obejrzała moja dobra koleżanka i mówiła mi, że to niezłe kino. Że warto zobaczyć „Zieloną granicę”, żeby wyrobić sobie własne zdanie. A jej zdaniem głosy mówiące, że to paszkwil, są nieco przesadzone.

Pan Jarek zapewnia, że choć mieszka blisko granicy, nigdy nie widział migrantów.

- Ponoć na blokach przy Bema byli widywani, ale ja się nie spotkałem. Generalnie nie jestem zwolennikiem wpuszczania ich do Polski, bo oni - mimo muru i żołnierzy - nie przestają się do nas cisnąć, a jakby im pozwolić, to nas zaleją - nie ma złudzeń. - Nasze służby pilnują granicy i bardzo dobrze, bo zwyczajnie robią swoje. Szczerze mówiąc, to nie sądzę, żeby na granicy dopuszczali się jakichś złych rzeczy. Wydaje mi się, że nawet jeśli były jakieś incydenty, to raczej są to pojedyncze, odosobnione przypadki, niż regularne działanie.

Kilka metrów od słynnego kryńskiego ronda znajduje się antykwariat. Prowadzi go Marta Kurzyniec. 14 lat temu przeprowadziła się tutaj z Gdańska. Jednak, mimo że jest przyjezdna, czuje się związana z tym miejscem, bo stąd pochodził jej dziadek. Ale bezpieczna się nie czuje.

- Obecność uzbrojonych żołnierzy nie podnosi wcale bezpieczeństwa, bo broń jest rzeczą niebezpieczną. Nikt nie chce żyć na linii frontu - tłumaczy. - Są tu żołnierze ściągnięci z centrum, z zachodu kraju, którzy nie znają lokalnych uwarunkowań, którzy nie mają kontaktu ze Strażą Graniczną, rekrutowaną z miejscowych ludzi. Są w różnym wieku i biegają z ostrą bronią po lasach, a to jest zagrożenie. Tak jak nieprzeszkolony pijany myśliwy jest zagrożeniem - mówi stanowczo.

Dodaje, że choć teraz w okolicach Krynek nie ma zbyt wiele przekroczeń granicy, bo dużo więcej osób idzie szlakiem przez Słowację, to wcale nie czuje się bezpieczniej.

- Uchodźców tu nie ma, ale wciąż jest wojsko, które żąda legitymowania się, próbując się samemu nie legitymować. Jeżeli podchodzi uzbrojony żołnierz z zasłoniętą twarzą i żąda wylegitymowania się, to nie wiadomo, z kim mamy do czynienia. Jeżeli rzeczywiście sytuacja na granicy jest taka ostra, to ja nie mam pewności, że to, że on jest w polskim mundurze, oznacza, że on jest na polskiej służbie. Może to być na przykład dywersant - tłumaczy antykwariuszka.

I przekonuje: - Nie czuję się bezpiecznie. To, że służby się nie legitymują, potęguje moje wrażenie, że jestem odcięta od informacji, do której mam prawo. Nie mam ochoty, żeby służby mojego kraju, na które płacę podatki, siały dezinformację i zachowywały się nietransparentnie. To nie buduje poczucia bezpieczeństwa.

Pani Marta przekonuje, że cała sytuacja na granicy bardzo zmieniła samych mieszkańców.

- Wywołała niejako autocenzurę, nie tylko słowną, ale i czasową. Człowiek ma odruch, żeby zamknąć się w swoim kręgu i żeby za dużo o tym nie rozmawiać. Bo nie wiadomo, jakie inni mają poglądy. Wychodząc do lasu czy do miasta, nie wiadomo, co nas spotka, więc lepiej tego uniknąć i to powoduje rozbijanie społeczności i wycofywanie się z życia społecznego. Bo jak ktoś uchyla się od odpowiedzi albo unika konfrontacji, to owszem, może być miło, ale w gruncie rzeczy jest strasznie.

Jako jedna z nielicznych mieszkanek pogranicza, z którymi rozmawialiśmy, była na filmie Agnieszki Holland w białostockim kinie. I jest zachwycona.

- Ten film jest bardzo dobrym dziełem, wstrząsającym, dobrym psychologicznie. Przypuszczam, że oglądający mogą się utożsamiać z różnymi osobami, z tymi, którzy przekraczają granicę, pilnują granicy, udzielają pomocy. Film niweluje jakiekolwiek różnice z punktu widzenia człowieczeństwa i to jest jego siła - przekonuje. - Na ile ten film jest prawdziwy? Przypuszczam, że jest prawdziwy w stu procentach. Jego jedyną wadą, wynikającą z ograniczenia czasowego, jest to, że nie wszystkie wątki i nie wszystkie postawy zostały poruszone. Mało jest np. o tym, jak się tutaj czuli normalni ludzie, którzy nie mają zawodowego związku z granicą.

Bezpieczeństwo ponad wszystko

Przygraniczne Michałowo to całkiem spore miasteczko. Tuż przy liceum spotykamy grupę nastolatków. Greta, Mateusz, Filip, Daria i Matylda to uczniowie miejscowej szkoły. I choć trudno o nich powiedzieć „dzieci”, to na myśl przywodzą słynne „dzieci z Michałowa”, czyli grupę koczujących nieletnich migrantów, o których media rozpisywały się w październiku 2021 roku.

- Oczywiście, że popieramy nasze służby na granicy. Jesteśmy młodzi, chcemy żyć bezpiecznie. Wiemy, co się dzieje w krajach, gdzie są migranci. My po swoich ulicach chcemy swobodnie chodzić i czuć się bezpiecznie. Nie chcemy czuć tego niepokoju, który był dwa lata temu, gdy to wszystko się zaczynało i było realne zagrożenie. Teraz jest wojsko i jest okej - mówią.

Nie ukrywają jednak, że zdania na temat migrantów i Straży Granicznej bywają tutaj różne. I że nawet w jednym domu zdarzają się skrajnie różne opinie.

O filmie Agnieszki Holland nie wiedzą zbyt dużo. Widzieli tylko jakieś urywki w telewizji.

- To, co pokazują, to nie jest prawda. Nasi żołnierze na pewno zachowują się bardziej humanitarnie niż to, co jest tam pokazane - przypuszczają.

Kilkaset metrów od szkoły spotykamy panią Wiesławę. Jak sama mówi, na karku ma już 70. i zostało jej mniej życia niż więcej, ale martwi się o przyszłość dzieci i wnuków.

- Moja córka mieszka pod samą granicą, pod Szymkami, i bez przerwy za jej oknami chodzili migranci. A odkąd jest zapora i wojsko, to jest spokój. I oby był jak najdłużej, bo ja nawet nie chcę myśleć, co by było, gdybyśmy zaczęli ich wpuszczać. Wystarczy zobaczyć, co się dzieje w Niemczech, we Francji, we Włoszech. Czy my chcemy tego samego dla swoich dzieci? - pyta retorycznie.

O wojsku i służbach broniących polskich granic mówi w ciepłych słowach:

- Biedni ci chłopcy, stoją tam na zimnie, i w deszczu, i w śniegu, a ktoś w filmie ich opluwa. To normalnie wstyd! - mówi stanowczo.

Pan Paweł, ojciec trójki dzieci, którego spotykamy pod supermarketem, „Zieloną granicę” już obejrzał w kinie. Jako mieszkaniec pogranicza, którego bezpośrednio to dotyczy, chciał wyrobić sobie zdanie na temat głośnego filmu.

- I jako mieszkańcowi Podlasia jest mi bardzo przykro, bo pani Holland przedstawiła nas jako ciemnogród, a funkcjonariuszy jako zwyrodnialców. Wszyscy widzieliśmy w telewizji, jak Straż Graniczna nas chroniła przed atakiem tłumu agresywnych młodych migrantów. Dlaczego tego pani Holland nie pokazała w swoim filmie? Dlaczego nie pokazała dziesiątków rannych strażników, policjantów, żołnierzy, których odwoziły karetki? Nieprawdą jest także to, że Podlasianie są wulgarni, że non stop chleją bimber, albo że nie znają języków obcych. To jakieś stereotypy sprzed wielu lat. Sam znam trzy języki - mówi pan Paweł.

I dodaje: - Filmowi migranci to rodziny, kobiety w ciąży, matki z dziećmi, a każdy z nas widział młodych, silnych i agresywnych mężczyzn. Nikt z nas nie boi się matek z dziećmi. My boimy się tylko tych, którzy nie szanują naszych wartości i naszego prawa. Zachód sobie z nimi nie radzi i też nie chce ich przyjmować. Bo, niestety, większość z nich zamiast pracować, woli korzystać z zasiłków socjalnych albo działa w gangach. My jesteśmy tolerancyjni, ale oni gardzą chrześcijanami i wykorzystują naszą naiwność. Nikt z nas nie jest rasistą, pokojowo żyjemy ze wszystkimi mniejszościami w regionie. Podlaskie jest przecież krainą gościnności i otwartych okiennic - zapewnia pan Paweł.

Nie ukrywa, że ma żal do Agnieszki Holland za ten film. Bo będzie on pokazywany na całym świecie i wszyscy będą myśleć, że to film dokumentalny, który pokazuje fakty. A to - w przekonaniu pana Pawła - nieprawda.

- Dlaczego pani Agnieszka Holland nie zrobiła filmu o Łukaszence i Putinie, którzy wywołali kryzys imigracyjny? Dlaczego nie zrobiła filmu o państwach, które miały kolonie i przez setki lat wykorzystywały mieszkańców Afryki czy Azji? Całą niemal odpowiedzialność zrzuciła na nas, Polaków. To jest niespotykana nieuczciwość i niesprawiedliwość z jej strony. Najgorsze jest to, że ten film będzie pokazywany na całym świecie. Wszyscy będa myśleli, że to jest film dokumentalny i pokazuje fakty. A to przecież wymyśliła sobie pani Agnieszka Holland, a odegrali bardzo przekonująco po prostu aktorzy - kwituje.

Emocje nie do opanowania

Bohoniki. 9 kilometrów w linii prostej od granicy z Białorusią. Wioska z tatarskimi tradycjami, z zabytkowym meczetem i mizarem. I mimo że migranci to bracia polskich Tatarów w tej samej wierze, to ci drudzy nie są zwolennikami otwarcia dla nich granic.

- Oczywiście, że po ludzku szkoda tych migrantów, bo uciekają do lepszego życia. Ale my nie chcemy tego, co dzieje się we Francji czy Niemczech. Tam kobiety nie mogą wyjść same, bo są gwałty, napady, rabunki, rozboje. My chcemy żyć bezpiecznie - mówi Maciej Szczęsnowicz, polski Tatar, jednocześnie przewodniczący Muzułmańskiej Gminy Wyznaniowej w Bohonikach.

O filmie „Zielona granica” nie chce nawet rozmawiać. Wystarczają mu urywki, które widział w telewizji. Jest zbulwersowany, że w czasie, gdy wojna hybrydowa trwa w najlepsze, można było nakręcić tak szkalujący polski mundur film.

- Jak rozpoczęła się ta cała inwazja migrantów na polską granicę, to poprosiłem komendanta placówki w Kuźnicy o specjalną przepustkę, żeby móc uczestniczyć w tym całym zajściu i obserwować. Byłem tam 2-3 razy dziennie. I powiem szczerze, że to, co pokazują w tym filmie, to absolutna nieprawda, to jest cios poniżej pasa i poniżanie naszych służb mundurowych - mówi.

I dodaje: - Wszystkie służby mundurowe obecne na granicy pomagały. Wszyscy to bardzo mocno przeżywali. Funkcjonariusze przynosili swoje kanapki z domu, kobiety ze Straży Granicznej dawały podpaski, bieliznę tym kobietom. Ja też woziłem zupę na granicę. Ponad 300 porcji dziennie, żeby nakarmić i migrantów, i służby.

Migrantów widział w okolicy wielokrotnie. Zdarzało się, że nawet na łąkach za meczetem zatrzymywane były grupy z kobietami i dziećmi. Ale tych najbardziej bezbronnych od dawna już nie ma.

- Kobiety i dzieci to były wyjątki, naszą granicę przede wszystkim szturmują młodzi mężczyźni. Nikt z nas nie wie, kim są, jakie mają zamiary - podkreśla.

O rzeczywistej sytuacji na granicy dużo mogliby opowiedzieć sami funkcjonariusze. Oficjalnie jednak nie chcą komentować filmu Agnieszki Holland. Przyznają, że go nie widzieli i nie są pewni, czy w ogóle chcą go zobaczyć. Wdzięczni są wszystkim, którzy doceniają ich pracę i stają w ich obronie.

A to, że ich wysiłki - jako obrońców granic - są zauważalne, pokazał kilka dni temu prezydent Andrzej Duda. We wtorek, podczas uroczystości we Włodawie, dziesięciu funkcjonariuszom Straży Granicznej wręczył Krzyże Zasługi za Dzielność. Wśród nich był chor. Jarosław Turkiewicz z placówki SG w Czeremsze. W ubiegłym roku został poważnie ranny podczas służby na granicy.

- Dostałem gałęzią w twarz, w wyniku czego miałem uszkodzoną rogówkę oka. Była konieczność leczenia w poradni, zwolnienie lekarskie, nic przyjemnego - mówi.

Wspomina, że gdy zaczął się kryzys, to każdy z funkcjonariuszy we własnym zakresie starał się pomagać migrantom. Tak zwyczajnie, po ludzku.

- Przynosiliśmy im z domów kanapki, kupowaliśmy wodę, napoje, batony. Niestety, później zaczęły się takie sytuacje, że rzucali w nas kamieniami, gałęziami, czym popadnie. Często też, stojąc po drugiej stronie granicy, nam grozili. Tak naprawdę nie wiemy, z kim mamy do czynienia. Tym bardziej że nieraz widziałem, że mieli przy sobie niebezpieczne narzędzia - opowiada.

Z kolei st. chor. szt. Michał Bura z podlaskiego oddziału SG podnosi, że dzięki zaporze również funkcjonariusze czują się bezpieczni.

- Zanim powstała zapora, nie było żadnego fizycznego dystansu z ludźmi, po których można spodziewać się dosłownie wszystkiego - tłumaczy. - W tym momencie zapora jest więc pewnego rodzaju zabezpieczeniem dla wszystkich, także dla nas, pełniących służbę na granicy.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Jak naprawdę wygląda sytuacja na granicy z Białorusią? Mieszkańcy pogranicza czują się tam coraz bezpieczniej - Białystok Nasze Miasto

Wróć na sokolka.naszemiasto.pl Nasze Miasto